2-2 to wynik bezpieczny do analiz. Pozwala ze sporym prawdopodobieństwem posiadania racji na wyciągnięcie wniosku, że atak grał świetnie (w końcu zdobył dwa gole), zaś obrona niezbyt dobrze (bo dwa gole straciła). Rozumowanie to dalekie od prawdy nie będzie. Wynik ten przynosi jednak naszej ofensywie więcej chwały niż na nią zasługuje, straty bramkowe są zaś, w stosunku do tego, co prezentowała defensywa, niewielkie.
Franciszek Smuda do ostatniej chwili zmieniał zestawienie personalne środka pola. Ostatecznie przed Murawskim i Dudką postawił na Mierzejewskiego, któremu na flankach asystowali Peszko i Błaszczykowski. Joachim Loew odstąpił od swojego sztandarowego 4-2-3-1 i desygnował swój drugi garnitur w zestawieniu z jednym tylko głębiej cofniętym pomocnikiem – Rolfesem. Z braku Oezila jego zadaniami mieli wymieniać się Kroos i Goetze. Na flance Podolski niejednokrotnie miał schodzić do ataku, w wielu momentach będąc bardziej wysuniętym niż Klose
Zaczęło się bez niespodzianek. Niemcy bardzo mocno przycisnęli Polaków na ich własnej połowie. Czwórka ofensywnych pomocników gości szukała luk pomiędzy dwójką naszych defensywnych środkowych, zaś Rolfes wespół z obrońcami starał się możliwie długo rozgrywać piłkę, tak, aby rozluźnić szeregi biało – czerwonych. Udawało się to bardzo dobrze, w wielu momentach Polacy wybiegali do spokojnie rozprowadzanej przez Niemców futbolówki, zwiększając odległości między sobą i tym samym ułatwiając naszym zachodnim sąsiadom rozegranie piłki w środku pola. W tym samym celu goście często przerzucali piłkę na skrzydła do Podolskiego lub Schuerrle, tak, aby rozciągnąć polską defensywę. W szeregach biało – czerwonych częsty był brak asekuracji, ponieważ przy tak szerokiej obronie ciężko o podwojenie. Niemcy to wykorzystywali, łamiąc w takich sytuacjach akcję do środka i tam, nie napotykając na większy opór, mogli ostrzeliwać bramkę Szczęsnego. Ten jednak znajdował się w fantastycznej dyspozycji, kilkukrotnie ratując polski zespół po kolektywnych, jak i indywidualnych błędach.
Swego czasu na potrzeby gry polskiej kadry stworzyłem pojęcie „syndromu 10 sekund”. Przy znakomitej większości sytuacji jest to czas, którego nasi zawodnicy nie potrafią przekroczyć, nie tracąc przy tym futbolówki. Niezależnie od sytuacji na boisku, każda próba rozegrania piłki niezwiązana z szybkim przeprowadzeniem kontry, kończy się rychłą stratą. Przy kontrach oczywiście sytuacja wygląda podobnie, natomiast w tego typu sytuacjach w ciągu owych kilku sekund udaje się wymienić dwa – trzy podania i oddać strzał. Wygląda na to, że na taką grę będziemy skazani już na zawsze. Próbował to zmienić Beenhakker, próbował na początku kadencji Smuda, zawsze jednak wracaliśmy do punktu wyjścia. Lata temu, po kolejnych przegranych meczach Dariusz Szpakowski w swoich tradycyjnych mowach tronowych, głoszonych w doliczonym czasie gry obwieszczał grobowym głosem: „Musieliśmy grać to, czego nigdy nie lubiliśmy – atak pozycyjny”. Minęły dekady i podobne frazy głosił i dziś. Umiemy grać tylko i wyłącznie z kontry, co nie wymaga ani szczególnego przygotowania, ani wypracowywania schematów. Wystarczą wręcz indywidualności, które będą w stanie szybko zareagować i dostrzec dobrze wychodzącego partnera. Świetnie się w tym odnajdywali Lewandowski i Błaszczykowski, dobrze luki w ustawieniu Niemców wykorzystywał Peszko, wychodząc do prostopadłych piłek. Pojawiają się jednak zasadnicze wątpliwości. Po pierwsze – obrona gości zagrała dziś wyjątkowo słabo, zaś środek był nastawiony raczej na ofensywę, więc Polacy mogli profitować sporą liczbą miejsca. Po drugie – przyjmując, że to ma być nasza najgroźniejsza (żeby nie rzec jedyna) broń w ofensywie, trudno oczekiwać cudów w starciu z rywalami, którzy będą nastawieni na jej zneutralizowanie. Wystarczy bowiem ustawienie z dwójką defensywnych pomocników u rywala, by Polacy mieli ogromny problem z rozegraniem nawet przy kontrach. Trzeba niestety pamiętać, że na EURO 2012 nie zagramy z rywalem tak słabym jak grająca mocno rekreacyjnie druga drużyna Niemiec.
Nawet i to zaś wystarczało do stwarzania ogromnych problemów naszej defensywie. Choć korzystnie wypadł Perquis, na Głowackiego już całkiem słusznie można ciskać gromy. Smuda jednak spalił za sobą mosty, rezygnując z usług Żewłakowa czy Bosackiego, uparcie zaś forsując choćby Glika, którego dowolny zawodnik z ponadprzeciętną zwrotnością minie jak narciarz alpejski tyczkę. Przy braku indywidualności można by ratować się tworzeniem kolektywu, ale skład personalny defensywy zmienia się właściwie co mecz. Smudzie jednak wyraźnie od budowania bardziej podoba się sprawdzanie możliwych wariantów. Większość trenerów klubowych narzeka przy tym, że pół roku to niewiele czasu, żeby scementować drużynę. Selekcjoner kadry stracił już znacznie więcej czasu, a jego koncepcja nijak się z tego nie wyłania. Tymczasem czas ucieka, a i okazji do tworzenia zespołu z tego zlepka indywidualności, coraz mniej.
Były i w tym meczu rzecz jasna pozytywy. Pomijając doskonałe występy indywidualne Szczęsnego, Błaszczykowskiego i Lewandowskiego, kilka taktycznych manewrów przynosiło bardzo dobre efekty. „Lewy” grał bardzo głęboko, dzięki czemu często docierała do niego piłka, którą fantastycznie dystrybuował. Adresatem jego podań mogły być zawężone skrzydła, szukające prostopadłych wyjść. Dzięki zaś temu, że napastnik grał dość mocno cofnięty, głębiej mógł zagrać i Mierzejewski, który często skupiał się na asekuracji środka, aczkolwiek popełniał te same błędy, co jego defensywniej usposobieni koledzy, dając się wyciągać z formacji przez spokojne rozgrywanie piłki przez Niemców.
I tak to już chyba zostanie, w nieco, miejmy nadzieję udoskonalonej formie. Przespaliśmy czas, kiedy można było dokonać rewolucji. Smudzie pozostaje walczyć o zachowanie nadziei na przyzwoity występ na EURO. A będzie to osiągnięte środkami podobnymi do tych dziś – głęboka defensywa, może nie aż tak łatwo dająca się rozszczelnić, plus liczenie na szybkie kontry i przebłyski indywidualności. Być może dojdzie do tego przejście na 4-4-1-1. Patrząc jak dobrze radził sobie Lewandowski w roli cofniętego napastnika, Smudę może skusić wariant z podczepieniem go pod Brożka. Wtedy jednak problemy w defensywie mogą być jeszcze większe, sam zamysł gry pozostanie zbliżony, ale z uwagi na brak jednego zawodnika do asekuracji środka pola, jego realizacja będzie trudniejsza.
Wynik mógłby sugerować, że nie jest tak źle. Nadal jednak kadra razi przypadkowością poczynań, mnóstwem przypadkowości i chaotycznością. Można jednak stwierdzić, że rysuje się jakaś wizja Smudy na EURO. Do jej powodzenia musiałyby zaistnieć okoliczności identyczne do tych co w Gdańsku – przeciętna dyspozycja rywala plus przebłyski największych indywidualności. To staje się polską specjalnością – w ten sposób Jerzy Engel i Paweł Janas awansowali do Mistrzostw Świata. Wtedy jednak tego typu gra była łatwiejsza do wdrożenia i przynosiła lepsze efekty. Teraz nie ma na nią na boisku miejsca, przestrzeni by szukać okazji do kontr i prostopadłych piłek. Uparcie gramy naszą specjalność, mimo, że prowadzi to do coraz większej ilości klęsk eliminacyjnych i pucharowych. Świat poszedł naprzód i gra coś zupełnie innego. Kiedy my to wreszcie zrozumiemy?
Najnowsze komentarze