W spotkaniu żółtodziobów z ugruntowującą swoją ligową pozycję Jagiellonią padł dość niespodziewany remis. Wcześniej zaś z nieba spadło tyle wody, że druga połowa miała mało wspólnego z piłką nożną. Wtedy okazało się, że gospodarzom pomagają nie tylko ściany, ale i chmury.
Jagiellonia przystąpiła do meczu już pod wodzą nowego szkoleniowca. Michała Probierza zastąpił zwolniony (w kuriozalnych okolicznościach) z Widzewa Czesław Michniewicz. Były trener m.in. Zagłębia Lubin nie zaproponował drastycznych zmian ani w składzie personalnym (może prócz Burkhardta na ławce), ani w ustawieniu. Obaj szkoleniowcy zdecydowali się na niezbyt skomplikowane 4-4-2, różniące się głównie grą obrońców i napastników. Michniewicz nakazał bocznym defensorom częste podłączanie się do akcji zaczepnych, co świetnie realizowali Mido (dużo lepszy w ataku niż obronie) z Bartczakiem. W takich sytuacjach defensywę asekurował jeszcze któryś ze środkowych pomocników, zazwyczaj Hermes. Z kolei skrajni obrońcy w drużynie Kasperczyka dużo rzadziej zapuszczali się pod pole karne gości, co zresztą zrozumiałe – musieli liczyć się z akcjami przebojowego Kupisza, a także wspomnianego Mido, który nierzadko operował nawet na wysokości pola bramkowego przeciwnika.
Trener Podbeskidzia zdecydował się za to na odważniejszy – ale i wymuszony taktyką – wariant ustawienia napastników. Obaj grali wysoko, w przeciwieństwie do duetu Frankowski-Plizga, gdzie ten drugi był bardziej cofnięty i próbował grać kombinacyjną piłkę z pomocnikami. Kasperczyk wiedząc, że na wymianę podań a’la Barcelona nie ma najmniejszych szans, postawił na długie piłki za plecy obrońców, a także dośrodkowania. Taktyka sprawdzała się bardzo dobrze – wrzutki w pole karne były dużo groźniejsze niż takie same zagrania ze strony Kupisza, któremu tego dnia niewiele wychodziło. Wszystko jednak popsuły dwa błędy Richarda Zajaca. Bramkarz gospodarzy najpierw sprokurował rzut karny, następnie wypuścił z rąk piłkę po niegroźnym dośrodkowaniu i mimo wyrównanej gry Jagiellonia prowadziła już dwoma bramkami. Gdzieś po drodze nad stadionem rozpętała się ulewa.
Stojąca na murawie woda zmieniła obraz gry w drugiej połowie. Jagiellonia nie potrafiła dostosować się do coraz gorszych warunków panujących na boisku. Wydawało się, że zalegające na nim hektolitry wody powinny premiować gospodarzy, bo przewaga lepszych piłkarsko białostoczczan w miarę kumulujących się opadów ulegała stopniowemu niwelowaniu, by wreszcie znaleźć się po stronie Podbeskidzia. W pewnym momencie zawodników można było podzielić już nie wedle przynależności klubowej, ale według tego, czy zdołali się przystosować do warunków. Okazało się, że zdecydowanie więcej takich graczy mieli goście.
Jagiellonia, ku zapewne dużej konsternacji swoich kibiców, próbowała dalej grać tak, jakby boisko było w znakomitym stanie. Na ich nieszczęście tonąca w deszczu murawa okazała się – niespodzianka – niezbyt sprzyjająca kombinacyjnej grze. Futbolówka często stawała w kałużach zamiast toczyć się do adresata podania. Reakcja Podbeskidzia była dużo bardziej zdroworozsądkowa, w dodatku aura okazała się dobrze pasować do już przyjętej taktyki – podopiecznie Kasperczyka zaczęli po prostu grać jeszcze więcej długich piłek licząc na to, że w strugach deszczu przeciwnik wreszcie popełni błąd. Tak też się stało – pierwszego w ekstraklasie gola zespół zdobył po dośrodkowaniu ze stojącej piłki, drugiego – z rzutu karnego wywalczonego po kilkudziesięciometrowym podaniu.
Na uwagę zasługuje sposób, w jaki Podbeskidzie rozgrywało rzuty rożne (screen). Dośrodkowujący piłkę wrzucał ją na krótki słupek, gdzie grupka trzech-czterech zawodników starała się oddać strzał. Jeśli dodamy do tego równie liczną brygadę gości starających się nie dopuścić do strzelenia gola, to okaże się, że na bardzo małej przestrzeni musiało pomieścić się nieraz siedmiu czy ośmiu piłkarzy. Widać, że właśnie na owe zamieszanie nastawił zespół Kasperczyk, bo poza wspomnianą grupką atakującą wrzucaną futbolówkę jeszcze dwóch piłkarzy zabezpieczało długi słupek na wypadek, gdyby piłka minęła gąszcz głów lub – co bardziej prawdopodobne – została tylko trącona. Kontaktową bramkę po tak wykonanym rożnym zdobył Demjan, ale groźnie było jeszcze w kilku innych wypadkach, bo Podbeskidzie wywalczyło w tym spotkaniu aż jedenaście rzutów różnych, niemal dwa razy tyle, co Jagiellonia.
Po meczu obaj szkoleniowcy mogli być zadowoleni. Kasperczyk zaczął od punktu wywalczonego w starciu z czwartą drużyną ubiegłego sezonu, Michniewicz – debiutant na ławce Jagielloni – uniknął porażki, bo w końcówce Podbeskidzie mogło i powinno strzelić jeszcze trzecią bramkę, a każda dodatkowa minuta tego spotkania stwarzałaby lepiej reagującym na przebieg wydarzeń gospodarzom kolejne okazje. Dramaturgia meczu w niczym nie zmienia jednak faktu, że potencjały obu drużyn są zupełnie różne i o ile Jagiellonia pod wodzą nowego trenera może i powinna grać już tylko skuteczniej, o tyle Podbeskidzie skorzystało głównie na warunkach pogodowych, choć o zaangażowaniu graczy Kasperczyka można wypowiadać się w samych superlatywach.
Najnowsze komentarze