Estonia 1-0 Polska: jak równy z równym

To był mecz historyczny. Pierwsze spotkanie nowego selekcjonera naszej kadry, pierwsza porażka z Estonią. Cudu, czyli niespodziewanego wybuchu formy Polaków, w Tallinie nie było. Ale czy mógł być? Czy po krótkim zgrupowaniu niemal niezmieniona, naznaczona klęską EURO drużyna miała szansę się podnieść? A może warto pamiętać o tym, że wczorajszy przeciwnik wyprzedza nas w rankingu FIFA i zacząć się do podobnych porażek przyzwyczajać?


Reprezentacja jak Ruch, ale bez Piecha

Waldemar Fornalik, co zapowiadał w wywiadach, zmienił system gry drużyny. Na murawę wybiegliśmy – co dawno niewidziane – z dwójką napastników w składzie. I całą pierwszą połowę zagraliśmy w dość typowym 4-4-2 z wysuniętym Lewandowskim i operującym nieco za nim Sobiechem. Dwóch silnych, wysokich napastników plus dwójka defensywnych pomocników sugerowała, że ciężar gry oprzemy o skrzydła. Tak też się stało – bardzo często graliśmy bokami, a pierwsza połowa to festiwal naszych wrzutek w pole karne, przeważnie bezmyślnych lub, w najlepszym razie, nieudanych. Na dodatek źle funkcjonowała współpraca bocznych obrońców i skrzydłowych, Wawrzyniak bardzo rzadko podłączał się do ataku (już częściej lewą stroną sunął zmieniający pozycję z Rybusem Błaszczykowski), a Piszczek – podobnie, jak cała Borussia – w formie może i był, ale kilka miesięcy temu.

Reprezentacja próbowała grać dość prostą piłkę, podobną do tego, co pokazywał w zeszłym sezonie wicemistrzowski Ruch, oparty przede wszystkim na dwójce dobrych napastników i dośrodkowaniach Zieńczuka bądź długich piłkach z lini obrony. Problem w tym, że pisząc „dwójka dobrych napastników”, mam na myśli poziom ligowy, natomiast na poziomie reprezentacyjnym napastnicy występują u nas pojedynczo, czyli jest Robert Lewandowski i tu się występy kończą. A jeśli jeszcze „Lewemu” – jak wczoraj – przytrafi się słabszy występ, cały nasz pomysł na ofensywę leży. To jednak wiedzieliśmy od dawna. W spotkaniu z Estonią dowiedzieliśmy się również, że drugi napastnik nie tylko kompletnie nie rozumie się z pierwszym, ale prawdopodobnie nie zdaje sobie również sprawy z tego, że jest na boisku. Sobiech długo nie mógł sobie znaleźć miejsca na murawie, znalazł je dopiero w przerwie, zasilając ławkę rezerwowych.

Odważnie zagraliśmy za to w obronie – linia defensywna ustawiona była niezwykle wysoko, co w połączeniu z faktem, że Wasilewski i Perquis demonami prędkości nie są, stworzyło kilka ciekawych szans dla drużyny gospodarzy. Nie da się bowiem ukryć, że w obu częściach meczu to Estończycy atakowali groźniej, a na pewno składniej. Szybko też okazało się, że wysoka defensywa była głównie straszakiem – kiedy już gospodarze z zaskakującą łatwością przedostawali się pod nasze pole karne, nasi obrońcy zagęszczali teren i czekali. Można było odnieść wrażenie, że za chwilę zwiną się w kulki i przezimują aż do wiosny. Źle skomunikowani i (również wskutek braku porozumienia) pasywni dopuszczali przeciwnika do strzałów zza pola karnego, pozwalali na łamiące linię obrony, prostopadłe podania, a przy stałych fragmentach zupełnie odpuszczali krycie. Dobrze, że graliśmy z Estonią. Dowolny uczestnik EURO wykorzystałby choć część z licznych prezentów.

Druga połowa: idzie stare

Przy swojej taktyce nowy selekcjoner wytrwał pełne 45 minut. W przerwie bezproduktywnego Sobiecha zmienił Adrian Mierzejewski, a drużyna przeszła na znany sobie system 4-2-3-1. Zaczęliśmy konstruować bardziej przemyślane akcje, choć nadal brakowało wykończenia, a i rywale jakby z mniejszym zapałem próbowali nam przeszkadzać. Choć to w dalszym ciągu oni grali bardziej kombinacyjnie, zaś my po wejściu Grosickiego (za Rybusa) zaczęliśmy już polegać głównie na rajdach skrzydłowych. I być może któryś z nich przyniósłby wreszcie spodziewany efekt, ale wiadomo: okres przygotowawczy, ciężkie nogi, brak rytmu meczowego. Tak to przynajmniej z zapałem próbował tłumaczyć współkomentujący mecz Jacek Zieliński.

Z nowinek taktycznych – poza ustawieniem w pierwszej połowie – dało się jeszcze zauważyć dwa nowe pomysły na wykorzystanie Błaszczykowskiego. Kiedy Lewandowski cofał się i rozgrywał w piłkę, Kuba wbiegał w pole karne, przejmując pozycję napastnika. Ruch to dość oczywisty, niemniej za kadencji Smudy podobne oczywistości nie zawsze były wprowadzane w życie. Druga z nowalijek polegała na częstszej zmianie stron Błaszczykowskiego z Rybusem, a czasem wręcz zagęszczaniu jednej strony boiska przez obecność obu tych piłkarzy na tej samej flance. Chociaż w tym wypadku trudno stwierdzić, czy to zamysł selekcjonera, czy może kolejny problem w komunikacji i jeden z zawodników po prostu nie zorientował się, że powinien zmienić skrzydło.

Na zero z przodu

Można by kpić z postawy trenera, który w meczu z 49. drużyną rankingu FIFA już po jednej połowie rezygnuje ze swojej taktyki i wraca do systemu preferowanego przez poprzednika. Można by, gdyby nie fakt, że trener ów prowadzi 54. drużynę rankingu FIFA, a przed startem eliminacji do mundialu więcej szans na przygotowanie zespołu mieć już nie będzie. Ale w takim wypadku powraca pytanie o zasadność i kierunek przeprowadzonych przez PZPN zmian. Tematu pozostawienia Smudy nawet nie było, tematu bardziej doświadczonego szkoleniowca również. Nominacja dla Fornalika, w świetle sytuacji i terminarza kadry, sprawia wrażenie zaplanowanej akcji przegrania eliminacji. Nie przegrania po prostu. Ruchy nad-kadrowe zwiastują porażkę monumentalną, taką, o jakiej będziemy pamiętać latami.

Obecna kadra nie potrzebuje pomysłu na grę – w popularnym systemie 4-2-3-1 zgrywa się już od wielu miesięcy, a na naukę nowego nie ma teraz czasu. Nie potrzebuje również pogłębionej selekcji, bo lepszych piłkarzy musielibyśmy dopiero wychować (na co się nie zanosi) lub podebrać innym (jeśli został choć jeden zawodnik o polskich korzeniach, któremu się do tej pory nie przyjrzeliśmy, w co wątpię). Ta grupa potrzebuje nowego ducha, impulsu pozwalającego wyrwać się z niemocy, jaka ogarnęła ich w trakcie EURO. Na razie tego nie widać. Fornalik zatrzymał się w pół drogi między taktycznym wstrząsem a prostą kontynuacją pracy poprzednika. Nie dostrzegł tego, co widzą chyba wszyscy kibice – braku drugiego napastnika o przyzwoitej klasie. Z Estonią zagraliśmy na zero z przodu. Jeśli z Czarnogórą uda się do tego dorzucić zero z tyłu, będzie wypadało obwieścić sukces. W tych eliminacjach ucieszy nas każdy punkt.

Śledź autora na twitterze: @daniel__eM

Reklama