Zamiast gradu bramek i porywającej gry na tegorocznym Copa America obecne były defensywne nastawienie i taktyczna dyscyplina.
Przed turniejem oczekiwano kolejnego błysku geniuszu Messiego, który na rodzimej ziemi miał doprowadzić Albicelestes do pierwszego od 18 lat trofeum. Neymar i Ganso, w końcu obserwowani przez cały świat, mieli rozkwitnąc i ostatecznie udowodnić, że są w stanie doprowadzić Canarinhos do chwały.
Tymczasem wspomniana trójka zawodników, razem ze swoimi drużynami, została brutalnie sprowadzona na ziemię przez „outsajderów” i ich przemyślaną do maksimum grę.
Zacząć trzeba od przypomnienia, że na ubiegłorocznym mundialu najczęstszą formacją używaną przez trenerów było 4-2-3-1. Ustawiając piłkarzy właśnie w ten sposób Niemcy, Holandia czy Hiszpania odniosły na tamtej imprezie największy sukces. Przed mistrzostwami Mourinho wygrał z Interem Ligę Mistrzów grając 4-2-3-1 i zmieniając w miarę potrzeby system na 4-3-3, który Barcelona ostatnio doprowadziła do perfekcji.
Porywającą grę spróbował skopiować szkoleniowiec Argentyńczyków. Sergio Batista ustawił Messiego na szpicy 4-3-3 i polecił grać jak w Barcelonie, czyli stale cofać się po piłkę i robić miejsce dla skrzydłowych tudzież środkowych pomocników. Problem w tym, że, jak już wcześniej zauważyliśmy, wysiłki Batisty skazane były z góry na niepowodzenie.
W efekcie Argentyńczycy zremisowali z Boliwią, o mały włos nie przegrali z Kolumbią i w końcu odpadli po rzutach karnych z Urugwajem, grając przez ponad 45 minut z przewagą jednego zawodnika. Wygrali tylko z Kostaryką U23.
Mano Menez był drugim po Batiście szkoleniowcem, który okazał taktyczną naiwność. Do swojego 4-2-1-3 wrzucił czwórkę najlepszych ofensywnych graczy, jakimi dysponował i kazał im grać. Takie przynajmniej można było odnieść wrażenie oglądając Canarinhos mających problemy ze sklejeniem kilku składnych podań na połowie Wenezueli, która ledwie 4 lata temu, na własnym terenie, odniosła pierwsze zwycięstwo w Copa America w historii.
Menezes zapomniał jednak o pomocy. Pomijając już powołanych, cała formacja funkcjonowała nienajlepiej. Lucas Leiva i Ramires może zwiększali bezpieczeństwo bramki, ale nijak przyczyniali się do gry ofensywnej, skutkiem czego Brazylia była podzielona na piłkarzy defensywnych i ofensywnych. Czwórka z przodu, a szóstka z tyłu, bo boczni obrońcy, z których Canarinhos przez lata słynęli zaprezentowali się słabo. Dani Alves pograł tylko z Wenezuelą, a Maicon nie jest już tym samym piłkarzem, jakim był grając pod wodzą Mourinho. Kapitalny w zeszłym sezonie Marcelo, musiał ustąpić miejsca Andre Santosowi i w ogóle nie dotarł na turniej.
Zastanawiający była bezczynność panów Batisty i Menezesa, bowiem oczywiste niedoskonałości ich taktyki zostały obnażone już w pierwszych spotkaniach. Co prawda Batista z początkiem trzeciego meczu poszedł w 4-2-3-1, a ustawienie Menezesa przekształcało się w 4-2-2-2, to zmiany te przypominały raczej sięganie po ostatnią deskę ratunku niż przemyślany plan B.
Brak reakcji dziwi w imprezie pełnej reaktywności. Chile przeciwko Meksykowi dominowało przez pierwszą część meczu, ale pozwoliło sobie strzelić bramkę. Claudio Borghi wpuścił Jorge Valdivię, zmienił 3-4-1-2 na znane z czasów Marcelo Bielsy i poprzedniego mundialu 3-1-3-3, a jego podopieczni ostatecznie wygrali to spotkanie 2-1. La Roja, w szeregach której wystąpiły najnowsze nabytki Barcelony i Juventusu (Sanchez i Vidal) zagrała najbardziej pozytywną piłkę na całym turnieju. Współpraca wspomnianego Sancheza i jego kolegi z Udinese, Mauricio Isly stanowiły ciągłe zagrożenie dla rywali. Nawiasem mówiąc to ten duet wypracował oba rzuty rożne, które przyniosły zwycięstwo nad Meksykiem.
Meksyk, chociaż wygrał niedawno Złoty Puchar, to podobnie jak Kostaryka przyjechał do Argentyny w olimpijskim składzie. Trener de la Torre wiedząc, że piłkarze, których ma do dyspozycji nie będą w stanie płynnie przechodzić z obrony do ataku, porzucił zwycięskie 4-2-3-1 na rzecz płaskiego 4-4-2. Mimo że El Tri przegrali wszystkie trzy mecze nie stracili gola z gry.
Defensywne zalety 4-4-2 mogły być powodem, dla którego menadżerowie słabszych ekip wybrali to ustawienie. Już w pierwszym meczu turnieju byliśmy świadkami tego, jak trudne może być do sforsowania solidne 4-4-2: zabezpieczone skrzydła, kontrolowanie całej szerokości boiska i łatwość przechodzenia w kontratak to, bez wnikania w szczegóły, podstawowe atuty tej formacji. I tak oprócz Meksyku i Boliwii, Kostaryka również wykorzystywała to ustawienie. Drużyny te wygrały łącznie jeden mecz.
Kolumbia, która wyszła z grupy, wprowadziła drobną modyfikację i grała w systemie 4-1-4-1, z Sanchezem jako wyodrębnionym defensywnym pomocnikiem, stanowiącym jednocześnie punkt odniesienia dla pozostałych graczy tej linii i stosujących intensywny pressing w tej strefie.
Jednak do sukcesu na arenie międzynarodowej potrzebne jest zaskoczenie, choćby minimalne. Na emulację klubowych rozwiązań nie ma czasu. Szkoleniowiec Wenezueli, Cesar Farias, bez wątpienia zaskoczył.
W jego wariancie 4-4-2 boczni pomocnicy (Gonzalez i Arango) grali niekiedy na dwóch pozycjach, schodząc do środka tak głęboko, że momentami ich ustawienie przypominało 4-2-2-2. Uważna obrona, nieustępliwość i zaufanie do stałych fragmentów gry zaprowadziło ich aż do półfinału, w którym przegrali z Paragwajem.
Paragwaj nie wygrał w tej edycji Copa America nawet jednego meczu. Z Wenezuelą prowadził 3-1, by w ostatnich minutach stracić dwie bramki. Do finału dotarł wygrywając dwie serie rzutów karny, w tym przeciwko Brazylii, w której Canarinhos nie trafili ani jednej jedenastki. Czym więc zaskoczył Gerardo Martino?
Nieczytelnym ustawieniem. Stworzył coś pomiędzy 4-2-2/4-3-3. Z jednej strony, najczęściej z lewej ustawiał w ataku skrzydłowego, którym w tej sytuacji był Estigarribia. Z prawej natomiast grał skrzydłowy (Santa Cruz lub Valdez), który zbiegał do środka i był w rzeczywistości drugim środkowym napastnikiem. W efekcie piłkarze samym swoim rozmieszczeniem na boisku dezorientowali przeciwników.
Podobny wariant i nie mniej defensywne nastawienie cechowały Peru prowadzone przez Sergio Markariana. Jego ekipa wykorzystywała hybrydę 4-1-4-1/4-3-3,w której samotny z przodu Guerrero uruchamiał skrzydłowych. Przywiązanie do gry długą piłką i strzelanie po błędach rywali doprowadziły ich jednak do półfinału, w którym ulegli Urugwajowi, który jest teraz zdecydowanym faworytem do wygrania turnieju.
Oscar Tabarez jest bez wątpienie ojcem sukcesu urugwajskiego ostatnich lat. Rok temu w RPA napędzana przez Forlana drużyna dotarła do półfinału. W Argentynie Forlan gra słabo, tymczasem Urusi są już w finale. Jak to możliwe?
Il Mago jest fenomenalnym taktykiem, o czym przekonaliśmy się także podczas tegorocznego Copa America. Tabarez umiejętnie manewrował między defensywą trzy- i czteroosobową, aby w ten w sposób stworzyć przewagę w innej części boiska. Punktem kulminacyjnym było zwycięstwo nad Argentyną, kiedy Urugwaj grając w dziesiątkę, odpuścił boczne sektory boiska i pozostał przy 4-3-2. Była to odważna i jak się okazało słuszna decyzja – słaba gra do przodu Argentyńskich obrońców i skrzydłowy (Di Maria) w środku pola przyczyniły się do zerowego zagrożenia ze skrzydeł.
W tym roku w Argentynie tryumfują przemyślane rozwiązania i taktyczny reżim. W półfinałach wystąpiły drużyny, które w czasie turnieju były w stanie zaskoczyć rywali. Nie nazwiskami, ale pomysłem na grę. Trenerom, w przeciwieństwie do piłkarzy, nie brakowało na tej imprezie kreatywności.
Najnowsze komentarze