Chelsea 1-1 Liverpool: żale nad kryciem indywidualnym

Chelsea nieco przyhamowała swoje tempo w Premier League i osiadła na trzecim miejscu w tabeli. Brak zwycięstwa nad Liverpoolem zawdzięcza tylko swojej rozrzutności w pierwszej połowie. Pikanterii tej rywalizacji nadała płynna zmiana taktyki The Reds.


Liverpoolskie eksperymenty
Brendan Rodgers zaczął mecz w nietypowym dla siebie ustawieniu 3-5-2, które wcześniej (z powodzeniem) wypróbował podczas drugiej połowy derbów z Evertonem. W pierwszej jedenastce zmieścił się wreszcie legendarny Jamie Carragher. Ciekawym posunięciem było wyznaczenie w roli skrzydłowych (wing-backs) dwóch bocznych obrońców.

Przy Chelsea grającej żelazne 4-2-3-1 z płynnie zmieniającymi się rozgrywającymi, przystosowanie taktyki Liverpoolu wyznaczyło przebieg gry. Nowe ustawienie zadziałało o tyle, że zatrzymało atak pozycyjny The Blues. Zagęszczenie środka pola sprzyjało obronie przeciwko skrzydłowym Chelsea, którzy z uciekania od boku uczynili swój sposób na życie. W ten sposób wpadali w sidła defensywy Liverpoolu. Sytuację mógłby ratować boczni obrońcy Chelsea, ale ci trzymali się bliżej swojego pola karnego. Obawiali się ruchów napastników rywali na wolne przestrzenie powstałe po takich rajdach.

Defensywie Liverpoolu sprzyjało też długie utrzymywanie się przy piłce na własnej połowie. Ale, jak to często bywa w futbolu, konkretny plan taktyczny stanowi broń obusieczną. Inwestując w dodatkowego obrońcę na środku, The Reds skutecznie zarżnęli własny atak. Pressing Chelsea w centrum boiska pozbawił liverpoolczyków opcji do podań. Zagraniom do przodu brakowało inwencji twórczej, a Luis Suarez pozostał osamotniony jak Grzegorz Lato na zjeździe PZPN. Winę za brak kreatywności wziął na siebie sam Rodgers. – W pierwszej połowie byliśmy wolni, brakowało penetracji. Zbyt często podawaliśmy i zwalnialiśmy tempo – powiedział menedżer Liverpoolu.


Chelsea, choć niezbyt komfortowo czująca się w ataku pozycyjnym, miała dużo szans na ukaranie decyzji taktycznych rywala. Szanse gospodarzy brały się po odbiorach na połowie The Reds (szczególnie często mylił się zwykle niezawodny Joe Allen). Po interwencjach w obronie Chelsea szybko brała się do rzeczy i przeprowadziła z tego trzy śmiertelnie groźne kontry. Duża bura należy się Juanowi Macie za zaprzepaszczenie najlepszej z nich. – Mieliśmy szansę, aby zabić ten mecz – żałował później menedżer Roberto di Matteo.

Cudowne krycie indywidualne?
Kluczowym elementem, który odbił się na wyniku rywalizacji były stałe fragmenty gry. W Anglii panuje ostatnio moda na krytykowanie obrony rzutów wolnych i rożnych w strefach. Szanowani eksperci jak Graeme Souness, Gary Neville lub Alan Hansen szydzili z goli traconych przez Manchester City w wyniku gry strefą. „Nikt nie bierze odpowiedzialności za rywala”, „Atakujący nabiegają na piłkę, a ty stoisz w miejscu” – to główne zarzuty.

Rzadko kiedy słychać podobne frustracje przy bramkach  traconych  po obronie każdy swego. Wtedy wina spada na konkretnego piłkarza i po sprawie. Czy faktycznie krycie indywidualne jest lepsze od strefy? Mecz Chelsea z Liverpoolem pokazał, że niekoniecznie. Gol dla Chelsea padł po zablokowaniu obrońcy pilnującego Johna Terry’ego. Liverpool wyrównał, gdy Carragher urwał się rywalowi i zgrał głową do Suareza (notabene, Urugwajczyk wyraźnie faulował Ramiresa). Po wpadce w kryciu mogła paść i trzecia bramka, ale główkę Fernando Torresa – zupełnie odkrytego – efektownie sparował Brad Jones.

Nagromadzenie tych incydentów tylko udowadnia, że mówienie o wyższości krycia indywidualnego nad strefą to zwykłe lenistwo analityka. Obie formy obrony mają swoje oczywiste wady, ale także unikalne zalety (strefa – dokładne krycie rejonów boiska, w których najczęściej spadają centry; indywidualne – większa dynamika obrońców, itp.). Tracenie goli nie jest więc winą konkretnego systemu, ale jego wdrożenia go przez zawodników. Kropka.

Nowy Liverpool

Rodgers zrozumiał swój błąd i w 60. minucie zupełnie poprzestawiał swój zespół. Wrócił do dawnej formacji 4-3-3 wprowadzając Suso na miejsce ofensywnego pomocnika oraz przesuwając Glena Johnsona na lewą obronę (patrz grafika). Nietypowym elementem nowej strategii Rodgersa był Jose Enrique w roli ofensywnego skrzydłowego. Ze swojej natury Hiszpan trzymał się bliżej własnej bramki, co zaowocowało skutecznym podwajaniem obrony na lewej stronie Liverpoolu (od 60. min Enrique zaliczył 4 odbiory).

Menedżer Liverpoolu dokonał tylko jednej, opisanej zmiany. Udowodnił tym samym, że był zadowolony ze swoich podopiecznych, a przeszkadzało mu tylko ustawienie. Dzięki rotacji taktycznej wzrosło znaczenie Suareza, który czyhał na podania za linię obrony. The Reds w formacji 4-3-3 otworzyli więcej źródełek akcji ofensywnych, czego wynikiem była zwięszona liczba strzałów na bramkę. Z wykresu widać przy okazji, że Liverpool zbliżył się do bramki The Blues i nie oddawał już uderzeń na wiwat z dystansu jak w pierwszej połowie.

Zmienione ustawienie rywali pozwoliło Chelsea wreszcie wypchnąć do przodu swoich bocznych obrońców, choć w drugiej części gry gospodarze mieli znacznie mniej dogodnych okazji strzeleckich.



Zła wiadomość dla Franka Lamparda

Osobny akapit należy się wyśmienitej współpracy Johna Obiego Mikela z Ramiresem w roli defensywnych pomocników Chelsea. Obaj świetnie się asekurowali i niemal bezbłędnie chronili własną linię obrońców. Razem zaliczyli aż 10 udanych odbiorów oraz 4 przechwyty.

Dzięki nim magiczne trio ataku The Blues nie musiało zbyt często kalać się bronieniem i uchodziło im to bezkarnie. Liverpool najczęściej gubił piłkę właśnie w rejonach działania Mikela z Ramiresem.

Ten duet świetnie się uzupełnia, jest mobilny i daje duże lepsze zabezpieczenie niż opcja z Frankiem Lampardem. Ikonie Chelsea trudno będzie na stałe wrócić do wyjściowej jedenastki po zaleczeniu kontuzji.

Podsumowanie
Rodgers wyraźnie pomylił się w doborze ustawienia na starcie z Chelsea, ale przynajmniej sprawnie się z tego wycofał i uratował punkt. Nie byłoby to możliwe, gdyby The Blues zachowali zimną krew w wykańczaniu piorunujących kontr w pierwszej połowie.

Gdy jeszcze ktoś będzie nadmiernie marudził na krycie strefowe, niedzielny wieczór na Stamford Bridge będzie waszym koronnym argumentem, że obrona indywidualna to też żadne bajkowe rozwiązanie.

Śledź blog Andrzeja Kotarskiego o Premier League – www.andrzejkotarski.wordpress.com
Śledź autora na Twitterze – @andrzejkotarski

Reklama