Aleksandar Prijović – piłkarz z innej bajki

„Nowy Zlatan” – to brzmi dumnie. Zwłaszcza kiedy zawodnik przypomina wielkiego poprzednika swoją grą. Prijović na razie może pochwalić się fizycznym podobieństwem do jednego z największych (nomen omen) zawodników naszych czasów. Być może jeszcze zbliżonym zainteresowaniem częstymi zmianami barw klubowych. Po najbardziej udanym w karierze sezonie zapracował sobie na kolejny transfer, który chyba po raz pierwszy w karierze można określić awansem sportowym.


W poprzednich rozgrywkach pierwszy raz w karierze złamał barierę 10 goli. Dokonanie tego wyczynu w 2. lidze tureckiej jednak międzynarodowej chwały nie przynosi. Wcześniej w Szwajcarii, Norwegii i Szwecji również nie okupował czołowych miejsc klasyfikacji strzelców. Legia pozbyła się bramkostrzelnego Sa, zostawiając sobie „pożytecznego dla drużyny” Saganowskiego. W takich okolicznościach wydawać by się mogło, że kluczowe jest pozyskanie kogoś, kto gwarantuje dla zespołu -naście goli na sezon. Czy ktoś, kto dokonał tego raz, w trwającej już kilka lat karierze, może to zapewnić? Bazując na jego dotychczasowej karierze, jest to wątpliwe. Coś jednak sztab Legii musiało w nim urzec na tyle, że wyłożyli na stół domniemane pół miliona euro.

Świat piłkarski obiega właśnie wypowiedź, jakoby gdyby „grał on jako napastnik w dominującym zespole, zamietliby ligę”. Jest to niewykluczone, ale istnieje ryzyko, że podobne słowa mogłyby dotyczyć Łukasza Gikiewicza i Eduardsa Visnjakovsa. Owszem, to, co Szwajcara ratuje to instynkt strzelecki i umiejętność znalezienia się w polu karnym (albo i nawet bramkowym) celem dostawienia nogi. Problem jest jednak taki, że wypracowanie takich akcji nawet na poziomie ligi polskiej (nie wspominając o Europie) jest znacznie trudniejsze niż w niższych rozgrywkach w Turcji.

Prijović na końcowym etapie wykończenia akcji potrafi urwać się obrońcom, dysponuje mocnym strzałem i na dobrą sprawę wystarczy mu stworzyć odrobinę miejsca w okolicy pola karnego, żeby umiał z tego skorzystać. Określenie „lis pola karnego” jest może nieco na wyrost, ale jeśli mielibyśmy szukać czegoś, co mogłoby się spodobać obserwatorom z ramienia Legii – ta cecha zdaje się wysuwać na pierwszy plan.

Tutaj nasuwają się skojarzenia z Brożkiem albo Frankowskim – piłkarzami, którzy mieli podobny przydomek i faktycznie te -naście goli na sezon gwarantowali. Między nimi a Prijoviciem jest jednak duża różnica. Szwajcar umie się znaleźć w polu karnym w sytuacjach tłoczniejszych, kiedy futbolówka już znajduje się blisko bramki potrafi odskoczyć rywalowi i ustawić się do podania, albo doskoczyć do bezpańskich piłek. Nie wygląda za to już tak dobrze w momencie wychodzenia do zagrań bardziej prostopadłych i ogólnie prób rozegrania ataku pozycyjnego.

Przyczyny tego są dwie. Po pierwsze nie jest on zawodnikiem zbyt dynamicznym. Nie dysponuje ani oszałamiającą szybkością, ani nawet przyspieszeniem. Z piłką sprawia wręcz wrażenie ślamazarnego, co powoduje, że przy próbach dryblingu musi bazować na grze ciałem. Mimo tego, że jest to, kolokwialnie mówiąc, „kawał chłopa”, przy jego tempie wykonywania ruchów nie jest ogromnym problemem pozbawić go piłki. Drugim jego kłopotem jest przeciętne czytanie gry. Rzadko przewidzi on zamiar partnera, który posyła zagranie na wolne pole, średnio antycypuje (przynajmniej w środkowych strefach), co się może za moment wydarzyć na boisku. Częściowo można to zrzucić na karb drużyn, w których występował, bo kreatywne momenty zdarzały się rzadko, natomiast on sam również nie za specjalnie często je prowokował.

Widać to było zwłaszcza, kiedy jego zespoły próbowały powierzyć mu konstruowanie akcji. Przy dolnych piłkach adresowanych na niego przyjmował je zawsze tyłem do bramki, będąc jednak w stanie tylko w nielicznych momentach obrócić się w jej kierunku, przez to musiał zagrać do tyłu, by nie stracić. Jeszcze ciekawiej wygląda sytuacja z grą w powietrzu. Otóż Prijović, człowiek mający 190 wzrostu, całkiem postawny, radzi sobie tam co najwyżej średnio. O ile technika jest znośna, ma duże problemy z naskokiem i wyczuciem odpowiedniego momentu, przez co znaczną część pojedynków główkowych przegrywa. Dodatkowo ma dziwną manierę, żeby wszystkie główki po piłkach z własnej połowy kierować za linię obrony. Tym samym nawet jak udało mu się strącić 30-metrową „lagę”, zagranie i tak wędrowało do nikogo.

Tu pojawia się główny problem Prijovicia – nawet jeśli jego technika jest poprawna, nie jest w stanie z niej korzystać, bo brakuje mu albo dynamiki albo właściwego wyczucia momentu. Czyni to z niego gracza co najwyżej przeciętnego w sytuacjach stykowych, kiedy trzeba zrobić z akcją coś więcej, niż tylko wykończyć. Można powiedzieć, że to i tak duża wartość dodana. Problem pojawia się w tym, że nadal trzeba te sytuacje stwarzać, a mając zawodnika, który nie jest w tym zbyt użyteczny – znacznie ciężej tego dokonać. Nie bez powodu czasy Inzaghiego, Hakana Sukura, Sukera czy Juskowiaka minęły. Przy obecnej grze tacy zawodnicy stracili rację bytu. Nie wspominając o tym, że Prijoviciowi do nich nadal daleko. Z drugiej strony – kto dziś w polskiej lidze mimo wszystko nie chciałby mieć zawodnika, który gwarantuje duże prawdopodobieństwo, że jeśli znajdzie się w dobrej sytuacji – spektakularnie jej nie spartaczy?

foto: wikipedia

Andrzej Gomołysek
Z jego frustracji, że nikt w tym kraju nie potrafi napisać kilku merytorycznych zdań o piłce, zrodziła się strona, którą czytasz. Tak długo jak dziennikarzył, nienawidzili go trenerzy i piłkarze, tak długo jak dziennikarzył, nienawidził siebie, że musi zadawać banalne pytania, żeby usłyszeć banalne odpowiedzi. Po przejściu na drugą stronę barykady scoutował dla klubów w połowie krajów Europy. Jeśli przypadkiem miałeś okazję w jakimś pracować, możliwe, że rozpracowywał Ci przeciwnika.

Reklama